Wywiady

„Banderowcy wymordowali mi rodzinę” – wywiad z Anną Załęcką, świadkiem Rzezi Wołyńskiej

 

Zbliża się 73. rocznica Rzezi Wołyńskiej. Była Pani uczestniczką tamtych wydarzeń i jako dziecko przeżyła wielką osobistą tragedię. Czy mogłaby nam Pani opowiedzieć swoją historię?

Urodziłam się 26 lipca 1940 roku we wsi Gucin, położonej w gminie Grzybowica, w powiecie Włodzimierz, w województwie wołyńskim. Moi rodzice wzięli ślub w 1938 roku. W czasie okupacji, ojciec Jan Koch był w partyzantce, a dziadek Władysław Kossowski, był żołnierzem legionów, dowodzonych przez Józefa Piłsudskiego. W roku 1920 moja rodzina została przeniesiona z okolic Lublina do wsi Gucin, gdzie ojciec został rolnikiem. I tak wyglądało nasze życie do momentu aż pewnego dnia na naszą miejscowość napadli ukraińscy zbrodniarze. Od lutego 1943 roku na terenach Wołynia zaczęli grasować bandyci z UPA. Kilka dni przed napaścią mój ojciec został upomniany, by zabrał rodzinę i opuścił ziemię, bo inaczej wszyscy zostaną wymordowani. Ale ojciec, widząc przed domem kołyszące się łany zboża, stwierdził, że tu jest jego miejsce na ziemi i że nie zamierza stąd odejść. Przyszła niedziela, 11 lipca 1943 roku zostaliśmy znienacka napadnięci przez Ukraińców, którzy w bestialski sposób zaczęli mordować mieszkańców wsi. Były siekiery, noże, sztylety, wszystko, co tylko się dało. Podobno jeden z napastników, dźgał ludzi, jadąc na koniu. Ja jako trzyletnie dziecko, zostałam uderzona siekierą w głowę na wysokości opony mózgowej. Dziadek Władysław, babcia Bronisława, moja siostrzyczka Wiesia oraz ciocia Janina i wujek Roman zostali spaleni żywcem w stodole. Natomiast ojciec Jan został przywiązany do studni i zadźgany sztyletami, a półtoraroczny braciszek Boguś przecięty na pół. Jako jedyna z całej rodziny przeżyłam Rzeź Wołyńską.

 

Wie Pani, kto Panią uratował i co się działo potem?

Niestety nie wiem kim była osoba, która uratowała mi życie. Najprawdopodobniej był to człowiek z partyzantki, którego wysłano na zwiady. Rannych odwożono do szpitala, martwych chowano. Zalaną krwią i nieprzytomną odnalazł mnie wśród trupów. Wziął mnie na barana, by przedostać na wolniejszą strefę. Szliśmy nocą między krzakami, polami, bo tylko i wyłącznie nocą mógł się tam ze mną przedostać. Bał się, żeby i jego nie zbrodniarze nie dopadli. Trafiłam do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej, leżałam przez dwa tygodnie szpitalu we Włodzimierzu Wołyńskim i zostałam zgłoszona do księdza jako sierota. Po tych wydarzeniach całkiem obcy ludzie wzięli mnie do siebie na wychowanie. Trafiłam do rodziny zastępczej, Michała i Anastazji Górniak. Sami mieli już troje swoich dorosłych dzieci i dokąd nie wyszłam za mąż, byłam chowana u nich. Dobrze mi było u nich, traktowali mnie jak własną córkę. Ja niestety większość tych rzeczy nie pamiętam, byłam wtedy jeszcze bardzo mała, a wszystko, co mówię znam z opowieści mojego ś.p. wujka Jana Kossowskiego, rodzonego brata mojej biologicznej mamy, który służył w partyzantce, jego żony Ireny Kossowskiej i Mariana Kopczyńskiego, zięcia przybranych rodziców.

 

A jak to się stało, że trafiła Pani do Radomia?

Właśnie dzięki ludziom, którzy wzięli na wychowanie. Któregoś dnia pod ich domem została podłożona bomba i przez to jako repatrianci znad Bugu, byli zmuszeni opuścić teren. Oczywiście wzięli mnie ze sobą. Pamiętam jak dziś, wieźli mnie furmanką. Tu chodziłam do szkoły, jednak nauka szła mi bardzo ciężko. Cały czas bolała mnie głowa, miałam problemy z koncentracją i utrzymaniem równowagi. Z ogromnym trudem przyszło mi ukończenie szkoły podstawowej. Potem pracowałam jako pielęgniarka.

 

Czy utrzymuje Pani jakieś kontakty z osobami, które są związane z tamtymi wydarzeniami?

Niestety, z nikim kontaktu nie mam, kiedyś otrzymałam od mojego ojca chrzestnego z Argentyny listy i zdjęcia rodziców i dziadków. Dary te są dla mnie bardzo ważne, o które bardzo dbam i które pielęgnuję.

 

Wraca Pani czasem do swych rodzinnych stron?

Myślami codziennie, fizycznie – w ostatnim czasie byłam tylko raz na Wołyniu, więcej niestety nie dam rady ze względu na to, że jestem na emeryturze, która nie jest wysoka. Wcześniej było jeszcze gorzej. Będąc na rencie, brałam tylko 800 zł. Tu nie chodzi o to, że mam złe wspomnienia i boję się tam pojechać, chodzi tylko o kwestie finansowe. Chociaż z drugiej strony, jak oglądam filmy, o Wołyniu, to cała się denerwuję i dygoczę. Wyłączam telewizję. Natomiast drugą kwestią, która nie pozwala na podróże, jest również moje zdrowie. Wydaję dużo pieniędzy na leki, jedna szczepionka kosztuje 250 zł. Wcześniej chodziłam co jakiś czas do szpitala na trzy dni, dawali szczepionkę, a teraz już nie dają. Za wszystko płacę z własnej kieszeni. Mam wykonywaną tomografię głowy, choruję na Parkinsona. Po 400-500zł, zostawiam w aptece. Ciężko w takiej sytuacji na dalekie podróże.

 

A jak postrzega Pani to, co się dzieje teraz na Ukrainie?

Prawdę mówiąc, w ogóle mnie to nie obchodzi. Skoro mnie skrzywdzili oraz innych Polaków i do dziś nie powiedzieli słowa „przepraszam”, to nie jest w porządku, żeby tak się litować nad nimi. Oni się sami wybiją, nacjonaliści i pogrobowcy tych wszystkich banderowców. Również na kwestię pogodzenia Polski z Ukrainą patrzę dość negatywnie. Żal w sercu jest niesamowity. Zostałam sama i byłam wychowywana przez obcych ludzi. Nieważne, jak byli dobrzy, to nigdy nie okażą tego, co rodzona matka czy ojciec. Co się stało, to już się nie odstanie, ale ciężko jest się z tym wszystkim pogodzić.

 

Czy po tak wielu latach od Rzezi Wołyńskiej, jest Pani w stanie wybaczyć tym, którzy ją przeprowadzili?

Nie. Po prostu nie. Jakie trzeba mieć sumienie, żeby doprowadzić do czegoś takiego. Nie mogę tego wszystkiego pojąć. Jestem człowiekiem okaleczonym, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Wszystko, co się wydarzyło w moim dzieciństwie, odbija się do dziś. Zapomnieć i wybaczyć? Nigdy…

 

Wywiad przeprowadzili: Małgorzata Stasiak i Kamil Woźniak 

Fot.: Ignacy Myśliwiec/Oskar Żytkowski