Wywiady

O II Wojnie Światowej oraz swoich losach opowiada nam radomianin major Franciszek Sołśnia

Sierpień 1939 rok. Powoli kończy się gorące lato, sytuacja w Europie staje się coraz bardziej napięta. Co wtedy robi młody Franciszek Sołśnia?

 

Młody Franciszek Sołśnia pozostał w domu, ze względu na to, że mój tata został zmobilizowany do wojska. Ja z kolei byłem drugi, mój brat natomiast uczył się za kowala. Mama miała nadzieję, że będę jej pomagał. Moja pomoc jednak nie trwała długo, bo nie minęło osiem miesięcy i tata wrócił spod Wisły. Tam zebrane był wojska, które chciały się przeprawiać za Wisłę. Byli tam jednak Volksdeutsche, którzy zwrócili się wtedy do taty i jego kolegów – „słuchajcie skoro pójdziecie za Wisłę, trudno wam będzie rodziny zobaczyć” – tata wielokrotnie do tego wracał. „ Jedną drogę macie: rozmundurować się, przebrać się po cywilnemu i od Wisły na pieszo wracać” – tata zdecydował się na takie rozwiązanie, jego kolega zaś był raczej niechętny. Mundur zdjął, ale karabin ze sobą wziął, jednak Niemiec dalej go ostrzegał, że z tym karabinem daleko nie zajdzie. Kolega taty zdecydował się w końcu zostawić karabin i wrócili do domu. Tata wrócił po 4 dniach, zarośnięty, brudny obszarpany. Ubrany był w to, co znalazł na strachu na wróble. Ten Volksdeutsch mówił, że nie ma tylu ubrań, żeby wszystkich ubrać – ogólnie to dobry człowiek był. Tata nawet chciał mu podziękować po jakimś czasie, ale Niemców już wywieźli do Rzeszy. Po niedługim czasie, kiedy miałem 15 lat, sołtys zapisał nas na przymusowe roboty do Niemiec. Było nas pięciu; czterech kolegów pojechało na te roboty, a ja pomyślałem, że na Niemca robić nie będę. Mój tata miał świadomość, że zarówno wyjazd, jak i pozostanie na miejscu, wiąże się z pewnymi konsekwencjami. W końcu powiedział mi, żebym sam zdecydował. Radził jednak, żebym pojechał. Nie pojechałem. Musiałem się ukrywać, trochę u rodziny. Matki kolegów, które pracowały u Niemców składały zażalenia, że ich synowie pojechali, a sąsiad został. Niemcy przyjechali do gminy, do Bardzic. Zmobilizowali wójta, a ten ostrzegł mojego ojca, żebym się ukrył. Mimo kilkukrotnych prób Niemcy nie spotkali mnie. Mama mówiła mi, żebym nie przychodził w ciągu dnia. Tata nawiązał kontakt z kolegami z Makowca, chodziłem do nich wieczorami. Czasem dali oni coś z dobrej woli, czasem rodzice coś tam przynieśli. Raz przyszedłem tak na pewnego. To było wiosną 1944 roku. Przyjechał wtedy Sołtys, który mnie zapisał – jemu na tym zależało – bo za każdego wysłanego do Niemiec dostawał 100 sztuk papierosów – Junaków. Był tam również podsołtys oraz referent, był też Niemiec Ertman z Trablic. Służył on w czynnej służbie przed 1939 rokiem. Wykorzystałem moment, kiedy wszyscy rozmawiali i uciekłem przez drzwi do ogrodu.

 

A w jaki sposób dowiedział się Pan o wybuchu II Wojny Światowej?

 

Byłem z rodzicami, młody chłopak. Rodzice na targu chcieli mi jakieś ubrania kupić. Była wtedy pogłoska, że idzie mobilizacja mężczyzn do wojska. Mój tata służył w kawalerii konnej w Kowlu,
a później zmobilizowany został do saperów. Przyjechaliśmy do domu i starsza siostra powiedziała, że ktoś był i zostawił kartę mobilizacyjną. Ojciec poszedł na wojnę, nas zostało siedmioro. I cóż? Wojna.

 

Jak to się stało, że trafił Pan w szeregi Armii Krajowej?

 

Kolega mojego ojca, z Makowca, Iżmański – on już był zakonspirowany – ostrzegał mnie, żebym uważał w lesie, bo mają być obławy na partyzantów. Uciekałem w kierunku Gębarzowa, jednak w pewnym momencie zauważyli mnie jak przebiegałem przez pagórek i jeden szwab do mnie strzelił.

Schowałem się za drzewem, ale trafił mnie w nogę. Kula utkwiła w środku. Wczołgałem się w krzaki, przeżegnałem się i stwierdziłem, że to mój koniec. Nie mogłem wstać, cała noga mi zdrętwiała. Nagle usłyszałem szelest gałęzi- wtedy było bardzo sucho- znów się przeżegnałem, ale patrzę, idzie dwóch- jeden w czapce rogatywce z orzełkiem, drugi w czarne myszy. Jeden miał pepeszę, a drugi karabin. Obydwaj z opaskami. Uznałem, że coś się dzieje, akurat na mnie natrafili. Jeden mnie zapytał- co to za strzelanina była? Okazało się, że mały oddział stał w lesie i podczas strzelaniny dowódca kazał sprawdzić, co się dzieje. Dojrzeli u mnie krew w obu butach. Wsadzili mnie na motor z przyczepą poniemiecką i wywieźli do mojego stryja na Edwardowie. Była to miejscowość położona najdalej od miejsca strzałów, gdzie mogłem się schować. Przebili się przez las, prosto drogą do cmentarza SK w Skaryszewie. Stryj przyjął mnie dość nieprzyjemnie. Okazało się, że na Edwardowie policja skaryszewska walczyła z sześcioma partyzantami w Olejarni i tam dwóch partyzantów zginęło. Stryj był tym zrażony, bo dosłownie było tam około sześciu mieszkań, dostali je od dziedzica. Jak „Ruskie” weszli do Polski,, to dziedzicowie wynajęli tych młodych, żeby ich pogonić. To był bodajże 1918 rok. I w zamian za to stryj dostał 12 hektarów ziemi od dziedzica. I tak powstała tam wioska. Z tyłu była stodoła obita dechami, stryj wyskubał koniczyny i zrobił mi tam małe gniazdko. Zdążył, zanim partyzanci przyjechali do niego z aptekarzem ze Skaryszewa. Prawdopodobnie był to obcokrajowiec, bardzo uczciwy człowiek. Był też chirurgiem. Zaszli do mnie z tyłu stodoły, żeby ludzie nie widzieli. Pamiętam, że położył tam taki snop słomy na klepisku. Kazał wepchnąć wóz do stodoły, przewrócić jedną deskę, przykryć słomą i tam mnie położyć. Odciął mi kawałek skóry i stwierdził, że jest dobrze, bo siatka szpikowa została nienaruszona, tylko lekko skóra odcięta i kość trochę uszkodzona. Z drugiej nogi wyciągnął mi kulę i mówi- No bracie masz szczęście, że ta kula nie jest zakaźna. Nie martw się, będziesz żył.- Trzy razy przyjeżdżał do mnie i mnie opatrywał. Jak tylko stanąłem na nogi, zacząłem się ulatniać. Robiłem tak, ponieważ córki stryja nie wiedziały, że ja tam jestem. Nie chciał mieć z mojego powodu żadnych nieprzyjemności albo czegoś gorszego. Nie wiedziałem, gdzie mam się podziać. Wróciłem do miejsca, w którym chodziłem i postanowiłem pójść do kolegi- Iżmańskiego Czesława z Makowca. Miał dać znać moim rodzicom, gdzie jestem. Zastałem u niego młodego człowieka, którego skądś kojarzyłem. Czesław zapytał go, czy widzi on dla mnie jakieś wyjście. Kazał mi wstać, bo chciał zobaczyć jak chodzę. Nakazał mi zostać w tym miejscu do wieczora. Wieczorem przyszedł po mnie mój znajomy, od razu mnie poznał i poszliśmy na dworek w Makowcu. Był tam komendant placówki. Wypytali się mnie o wszystko. Kazali mi się nie pokazywać w domu . Przyszedł wysoki, smukły mężczyzna w olimpijce. Miał założony pas, a w nim pistolet. Był to dowódca, Harnaś. Mówi do tego, co mnie przyprowadził- Słuchaj, ja pojadę do Modrzejowic do leśniczego, który jest Niemcem.- I tam załatwił mi kartę pracownika leśnego. Miałem rowerek, a przy nim koszyczek. W koszyku siekierkę, piłę i jeździłem po lesie z meldunkami.

 

A jak wyglądała Pana działalność w konspiracji?

 

Najpierw jeździł ze mną pilot, który znał wszystkie placówki, żeby mnie zapoznać, a później to już jeździłem sam, na swoją rękę i tak ta partyzantka zaczęła się na szeroką skalę, coraz dalej i dalej. Upłynął rok. Po tym czasie Harnaś wezwał mnie i Mietka Kurkiewicza ps. „Meko”(młodego, odważnego chłopaka z Powstania Warszawskiego). Harnaś kazał nam zrobić drogę do szydłowieckiego lasu. Najłatwiejsza przeprawa była w Rożkach. Mieliśmy pojechać tam i sprawdzić, czy jest tylko kolejarz, czy ma jakieś wsparcie niemieckie, w jakich godzinach najlepiej itd. Miał tam też dotrzeć młody, sprytny harcerz. Mieliśmy nawiązać z nim kontakt, a on nas miał dalej poprowadzić tą drogą. Zimno było, spory mróz. Zaszliśmy do budki kolejarskiej. Był tam również Niemiec. Ten kolejarz – nasz człowiek – zaczął z nami rozmawiać, powiedział nam w jakich godzinach oddział może się przez tory przeprawić. Wracając z powrotem rowerem, zauważyliśmy, ze ktoś ciągnął jakiś duży tobół za sobą. Schował się za piwnicą, obeszliśmy go z dwóch stron. Okazało się, że był to złodziej, który okradł starszą kobietę. W ogóle nie chciał z nami rozmawiać. Nastraszyliśmy go, więc zaczął się porozumiewać z nami. Wpadłem na pomysł, żeby oddał kobiecie skradzione przedmioty, a później niech idzie do pięciu domów, zapuka w okno i powie kim jest i że biednej wdowie ukradł rzeczy. Zdaliśmy z tego relację Harnasiowi, który od razu zapytał, czyj to był pomysł, żeby tak złodzieja ukarać. „Meko” powiedział, że „Mały” – bo taki był mój pseudonim. Dowódca powiedział, że dzięki temu zasłużyłem na wysoki awans – zostałem starszym sierżantem. Opowiedziałem, dlaczego postanowiłem tak zrobić; że będzie to wystarczająca kara dla tego złodzieja. Spotkałem go jeszcze po wojnie, miał pięcioro dzieci, bieda była straszna.

Zapadło mi również w pamięć wysadzenie pociągu pancernego . Nasz dowódca przeprowadził rozmowę z dowódcą z Góry Puławskiej, który zgodził się na akcję. Wiedzieliśmy, że biegnącymi tam torami, idą transporty pancerne na Wschód, tam gdzie Niemcy już byli. Dostaliśmy meldunek, że mamy te transporty utrudniać. Komendant placówki z Góry Puławskiej potrzebował wsparcia dwóch, trzech ludzi, żeby wzmocnić swoją pozycję. „Harnaś” wytypował naszą trójkę. Pojechaliśmy do dowódcy, zameldowaliśmy się, zamocowaliśmy tratwę, drut i na tej tratwie przejechaliśmy w Gołębiu na drugą stronę. Zaminowaliśmy całe tory. W ciągu godziny nadjechał pociąg. Wybuch był ogromny. Tory się pozawijały, czołgi pospadały z platform. Było sporo rannych, byli też zabici.