Wywiady

„Moja droga do aktorstwa nie była od początku oczywista”. Rozmowa z Kamilem Woźniakiem

Karolina Kozieł: Jaka była Pana droga do aktorstwa? Prosta, z jasno postawionym celem? Czy wyboista, na której końcu niespodziewanie czekało aktorstwo?

Kamil Woźniak: Mogę powiedzieć, że ta droga nie była od początku oczywista. W liceum im. T. Chałubińskiego chodziłem do klasy o profilu matematyczno – fizyczno -informatycznym. Nie będąc do końca przekonanym, co chcę robić w życiu, tak jak większość kolegów, wybrałem studia informatyczne na Politechnice Warszawskiej. Po dwóch semestrach doszedłem do wniosku, że to chyba nie jest to, co chcę w życiu robić. Zrezygnowałem i wróciłem do Radomia. Któregoś dnia czytając „Słowo ludu” natknąłem się na ogłoszenie o castingu dla amatorów w radomskim Teatrze Powszechnym im. Jana Kochanowskiego. Zdecydowałem, że to może być ciekawe doświadczenie i poszedłem na przesłuchanie. W końcu nie miałem nic do stracenia.

A co to była za sztuka?

To był „Punkiet” w reżyserii Ireneusza Janiszewskiego. W tamtych latach w Radomiu odbywał się Festiwal Sztuk Odważnych. Dramaturdzy z całej Polski pisali współczesne sztuki i wysyłali je właśnie do Radomia. Spośród nadesłanych prac, inscenizowano cztery. Jednym z wybranych tekstów była sztuka napisana przez 18-letniego wówczas, Szymona Wróblewskiego. Spektakl opowiadał o trudnej młodzieży z blokowiska. Nie brakowało m.in. tematów rasistowskich. Był też wątek homoseksualny.

Jak wyglądał casting?

Reżyser osobiście przesłuchiwał kandydatów. Każdy miał za zadanie przygotować fragment prozy bądź wybrany wiersz. Ja nie miałem zupełnie nic. Nie byłem przygotowany. Jako umysł ścisły, nie interesowałem się tym rodzajem sztuki. W tamtych latach nie czytywałem poezji dla przyjemności, nie potrafiłem powiedzieć z pamięci również żadnego tekstu. Poczułem, że jestem w niewłaściwym miejscu. Cicho wstałem i zacząłem wychodzić z sali. Bardzo chciałem wtedy, żeby nikt mnie nie zauważył, żeby nie zwrócono na mnie uwagi. Stało się zupełnie inaczej. Reżyser spostrzegł mnie i zatrzymał. Stwierdził, że skoro nic nie przygotowałem, to sam da mi tekst. Posadził mnie oraz drugiego kolegę na ławce, wręczył wybrany przez siebie tekst i kazał go przeczytać tak, jakbyśmy siedzieli pod blokiem i najzwyczajniej w świecie rozmawiali. Wychowałem się na XV-leciu, można powiedzieć, że całe dotychczasowe życie, poza szkołą, siedziałem właśnie na tej stereotypowej ławce pod klatką. Podejrzewam, że scena wyszła mi wtedy bardzo naturalnie. Reżyser wysłuchał, podziękował i tyle. Zero obszerniejszego komentarza. Mieliśmy czekać na telefon. Pomyślałem, że nic z tego, że moja przygoda z aktorstwem skończyła się jeszcze przez rozpoczęciem. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że ten zawód polega głównie na czekaniu. I paradoksalnie to jest właśnie bardzo trudne. Na drugi dzień jednak zdziwiona mama przekazała mi informację, że przeszedłem do drugiego etapu. Nie wiem, kto był wtedy bardziej zaskoczony, ja czy ona. Po kilku kolejnych przesłuchaniach, które składały się z rozmaitych zadań aktorskich, okazało się, że mnie wybrali. Potem były już tylko próby. 2 – 3 miesiące intensywnej pracy z reżyserem Ireneuszem Janiszewskim. Następnie długo wyczekiwana premiera i wreszcie spektakle. Graliśmy w Radomiu, ale mieliśmy też szczęście podróżować i wystawiać spektakl w innych miastach. Zaprezentowaliśmy się przed samym Krystianem Lupą. Dziś uważam, że dla osoby, która stawia pierwsze kroki w świecie teatru, to wielkie wyróżnienie. Warto dodać, że za „Punkiet” dostaliśmy nagrodę za najlepszą sztukę współczesną. Myślę, że to wszystko wpłynęło na mnie w dużym stopniu. Tak zaczęła się moja przygoda z aktorstwem.

Jak się Pan odnajdywał w tym świecie sztuki?

Spodobała mi się praca w teatrze. Lubiłem tamtejszą atmosferę, rytm tworzenia spektaklu. Ciekawiło mnie to środowisko i pomyślałem, że może jednak znalazłem coś, co chciałbym robić w życiu. Zdecydowałem, że chcę być częścią teatru.

Czy po debiucie przyszły kolejne propozycje?

W 2002 roku zostałem adeptem sztuki teatralnej w radomskim teatrze. Wkrótce dostałem propozycję udziału w kolejnym przedstawieniu. Tym razem był to „Transatlantyk” Witolda Gombrowicza w reżyserii Krzysztofa Galosa. To wówczas zdecydowałem, że będę zdawał do szkoły teatralnej. Dostałem się do Warszawy za trzecim razem. I choć zacząłem pracę nad warsztatem aktora w stolicy, to ostatecznie skończyłem PWST im. L. Solskiego w Krakowie. Moim profesorem był m.in Jerzy Stuhr, u którego broniłem pracę magisterską. Podczas studiów, zarówno w Warszawie, jak i później w pięknym Krakowie, poznałem wielu ciekawych i inspirujących ludzi, z których każdy zapoznawał mnie ze swoim postrzeganiem zawodu aktora. To doświadczenia, których nie sposób przecenić.

I tak został Pan zawodowym aktorem. Tak. I choć teraz, kiedy wracam pamięcią do czasów dzieciństwa, widzę wyraźnie, że do sceny ciągnęło mnie już od najmłodszych lat. Dość wcześnie zacząłem płynnie czytać. Mając 3,5 – 4 lata potrafiłem pochłaniać książki jedna za drugą. Czytałem bardzo dużo i sprawnie. Było to zauważane przez moich ówczesnych opiekunów i nauczycieli, którzy angażowali mnie do niemal wszystkich akademii i przedstawień szkolnych. Recytowałem, improwizowałem, bawiłem się w teatr już wtedy. Jeszcze w szkole podstawowej zapisałem się do kółka teatralnego, które prowadziła pani Izabella Mosańska. Wychodzi na to, że występy publiczne zawsze były gdzieś wokół mnie. Zbierałem doświadczenia od najmłodszych lat.

Obecnie jest Pan związany z radomskim teatrem?

W 2009 roku skończyłem Szkołę Teatralną i od tamtego czasu współpracuję z Teatrem Powszechnym im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. Od 2012 roku do dziś jestem tutaj na etacie.

Ale praca aktora to nie tylko teatr. Co poza tym? Kino? Telewizja?

Tak, to jest właśnie specyfika pracy aktora. Teatr owszem jest bardzo ważny i szalenie rozwijający, ale aktor nie ogranicza się jedynie do teatru. Staram się angażować w wiele dodatkowych inicjatyw, które otwierają przede mną nowe możliwości działania. Prowadzę imprezy, głównie o charakterze kulturalnym, a zatem bywam konferansjerem. Jeśli tylko trafia się szansa gram w filmach, a także w serialach. Prowadzę zajęcia teatralne w szkołach podstawowych w Radomiu i okolicach. Mam pod opieką dwie grupy dzieci w wieku 10-14 lat. Spotykamy się raz w tygodniu. W zajęciach uczestniczy młodzież, które chce związać swoją dalszą drogę z aktorstwem, ale nie tylko. Wspólnie pracujemy nad różnymi ćwiczeniami aktorskimi. Zmagając się z dana etiudą, zadaniem, dzieci bawią się, a przy okazji uczą teatru. Zajęcia z dramy, czyli zajęcia teatralne, pomagają przełamywać kompleksy, otwierają uczniów, uczą relacji i dialogu z drugim człowiekiem. Jednocześnie rozwijam się i ja. Wszystkie opisane wyżej prace są ważnym doświadczeniem. Uczą mnie czegoś o sobie samym, o pracy w tym zawodzie. To dobra lekcja komunikacji.

Pamięta Pan swój debiut na szklanym ekranie?

To był serial „1920.Wojna i miłość” w 2010 rok. Grałem oficera Armii Pruskiej, który był zarządcą obozu jenieckiego. Jest tam scena, gdy wszyscy więźniowie ustawiają się w szeregu, a ja mówię, że nastąpił koniec Pierwszej Wojny Światowej. Trzej główni bohaterowie cieszą się, radośnie krzyczą, że wrócą do domu, do Warszawy, do Poznania, do Lwowa. Wówczas ja odwracam się do nich i mówię: „We Lwowie Ukraina”. To było ciekawe, ponieważ kilka lat wcześniej zacząłem mocno interesować się Kresami.

W marcu odbyła się premiera filmu „Wyklęty” Konrada Łęckiego. Może opowie Pan o swojej roli i jak dostał się Pan do obsady?

Dostałem się tam całkowicie przypadkiem. Mój kolega z teatru Łukasz Węgrzynowski był w obsadzie tego filmu. Pewnego dnia, kiedy jechał na zdjęcia po prostu zapytałem, czy nie mogę pojechać z nim. Byłem zaciekawiony, ponieważ w grę wchodził film historyczny, a taka tematyka już wtedy była niezwykle bliska memu sercu. Łukasz zadzwonił do reżysera i zapytał, czy mogę przyjechać. Na wieść o tym, że jestem aktorem, reżyser przystał na naszą prośbę. Pojechałem bez wahania. To była zima, zdjęcia były kręcone w Świętokrzyskim. Okazało się, że reżyser uznał, że pasuję do jego wyobrażenia o jednej z postaci i tak stałem się częścią ekipy ‘Wyklętego’. Dostałem dodatkowe dni zdjęciowe, Konrad Łęcki dopisał dla mnie kilka scen. Gram tam jednego z żołnierzy wyklętych w oddziale porucznika Wiktora. Moja postać to taki oddziałowy egzekutor, snajper. W jednej ze scen, rozstrzeliwuje ubeka za zdradę Rzeczpospolitej. A co dalej dzieje się z moim bohaterem? Więcej nie powiem. Zapraszam do obejrzenia filmu. „Wyklęty” jest stworzony na podstawie losów kilku różnych dowódców AK, ale przede wszystkim, w 90% jest oparty jest na burzliwej biografii Józefa Franczaka, ps. „Lalek”.

Gdzie w najbliższym czasie będzie można pana zobaczyć?

Warto obejrzeć film „Wyklęty”. Na jesieni na szklanych ekranach pojawi się serial produkcji HBO „Ślepnąc od świateł” w reżyserii Krzysztofa Skoniecznego. To produkcja zrealizowana na podstawie książki Jakuba Żulczyka pod tym samym tytułem. Jeśli chodzi o teatr, to w maju zapraszam na spektakl, pt. „Kolacja dla głupca”. Zaczynamy także próby do nowego musicalu, pt. „Człowiek z La Manchy”.

Odejdźmy trochę od aktorstwa. Skąd zainteresowanie Kresami?

Nieco ponad 10 lat temu trafiła w moje ręce książka autorstwa Waldemara Łysiaka, pt. „Salon”. Zaczytywałem się w tym słowniku dość intensywnie. Jeden z rozdziałów był poświęcony w całości mieście Lwów. Dowiedziałem się wówczas o wiele więcej o polskiej historii Lwowie, o Orlętach lwowskich, o walkach z Ukraińcami, o Cmentarzu Łyczakowskim. Miałem wtedy 26 lat i pierwszy raz zetknąłem się bliżej z historią o mieście, które jest nierozerwalnie związane z historią i tradycją Polski. Wcześniej o tym nie wiedziałem. W szkole nie uczono mnie o tym. Nie miałem pojęcia, że przez 600 lat było to polskie miasto i muszę przyznać, że tę polskość widzi się we Lwowie nadal. I choć teraz to swoista mieszanka wpływów, ślady sowieckie są niestety dość wyraźne, to w dalszym ciągu obraz Lwowa przywołuje na myśl czasy świetności naszego kraju. Po przeczytaniu „Salonu” stwierdziłem, że muszę tam pojechać. Spakowałem się i wyruszyłem do Lwowa. Najpierw trafiłem do Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Zapytałem o nocleg. Wspomniane Towarzystwo ma cały spis noclegów u Polaków, z których można skorzystać będąc w tamtym rejonie. W ten sposób poznałem panią Zofię, Polkę, która we Lwowie mieszka od 30 lat. To był początek mojej wielkiej miłości do Lwowa i do Kresów. I choć dziś postrzegam „Salon” Łysiaka nieco bardziej krytycznie, to z całą pewnością była to książka od której wszystko się zaczęło w tym temacie. Od tego czasu staram się czytać coraz więcej publikacji o Lwowie. Szukam informacji w Internecie, nawiązuję kontakty z Polakami mieszkającymi w tamtym regionie. Szukam i badam dalej. Wychodzę poza tereny Lwowa. Jeśli tylko nadarza się okazją, biorę udział w wycieczkach, m.in. na Podole szlakiem sienkiewiczowskim czy do Kamieńca Podolskiego, Okopów św. Trójcy. Każda podróż na wschód, w kierunku Kresów to dla mnie niesamowite przeżycie i głębokie doznanie. Kilka razy odwiedziłem również Wileńszczyznę. Wchodząc tam do sklepu, mówię po polsku. Mijam polskie szkoły, poznaję polskich samorządowców, którzy starają się zachować kawałek Polski poza jej obecnymi granicami. Obserwuję jak polscy nauczyciele niejednokrotnie wykonują pracę u podstaw, a wszystko po to, żeby pamięć o polskiej historii, ciężkiej i bardzo krwawej, nie umarła. Tam jest po prostu Polska.

Wiem, że nie jest Pan tylko pasjonatem Kresów, ale też aktywnym działaczem na rzecz pomocy Polakom na Kresach i propagatorem szerzenia wiedzy o tych terenach w naszym kraju.

Staram się działać. Mamy w Radomiu oddział miejscowy Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, które zostało założone we Wrocławiu w 1989 roku. My działamy od 2009 roku. Organizujemy m.in. dni Lwowa. Wspieramy niewielkie miasteczko o nazwie Kulików, które jest usytuowane pod Lwowem. To mieścina zamieszkana również przez Polaków, dziś starszych już ludzi. Jest tam parafia rzymsko-katolicka. Wspólnie z towarzystwem zbieramy paczki żywnościowe, ubrania, wysyłamy pieniądze, pomagamy remontować kościół. Mam także znajomego, który urodził się w jeszcze polskim Lwowie. Wymyśliliśmy razem żywe lekcje historii. Dogadujemy się z nauczycielami historii w danej szkole i odwiedzamy wybrane placówki. Spędzamy w jednej szkole ok. 45 minut. To jedna pełna lekcja historii. Na spotkanie zapraszamy klasy dzieciaków, puszczamy im slajdy. Mój starszy kolega opowiada o Lwowie, gra uczniom na gitarze, śpiewa lwowskie piosenki. Chcemy, żeby dzieci się czegoś dowiedziały na temat historii Lwowa. Zależy nam, żeby były bardziej świadome i miały rzeczywisty ogląd historii. KęKę, raper z Radomia, którego popularność już dawno przekroczyła granice naszego miasta nagrał utwór pt. „Jeden kraj”. To był kawałek dla Polaków mieszkających na Kresach. Zaproponowałem Piotrkowi, że zrobię do niej teledysk. Klip razem z Ignacym Myśliwcem i Oskarem Żytkowskim kręciliśmy we Lwowie, Wilnie i w Radomiu. Gotowy materiał funkcjonuje teraz pod szyldem grupy Prosto, z którą wcześniej Kękę podpisał kontakt. Nasz teledysk spodobał się wielu ludziom. Obecnie na serwisie Youtube jest już ponad 6 milionów wyświetleń. Zwracano uwagę na jego patriotyczny i edukacyjny wymiar. Mogę śmiało powiedzieć, że „Jeden kraj” to duży sukces, dzięki któremu udało się dotrzeć do pokaźnego grona odbiorców, zwłaszcza do młodzieży. Być może, choć część osób po obejrzeniu naszego teledysku, zainteresuje się tematyką Kresów. Jeśli tak się stanie to będę bardzo szczęśliwy. O to właśnie chodziło.

Ale teraz chyba młodzież coraz bardziej interesuje się tą tematyką. Czy też Pan to zauważył?

To prawda. Jest o wiele lepiej, niż jeszcze kilka lat temu. Widać wzrastającą świadomość historyczną i zainteresowanie wśród młodych ludzi. Patriotyzm staje się modny. Mam nadzieję, że prócz noszenia odzieży z symbolami niepodległościowymi, młodzież sięgnie również do książek i będzie pamiętać, że "Leopolis semper fidelis a Poloniae". Mam nadzieję, że nie popełnimy już nigdy więcej błędów z przeszłości, a nasze relacje z sąsiadami będą oparte na prawdzie.

 

Fot.: Oskar Żytkowski, Wojciech Marczak