Publicystyka Religia Światełko wiary

Powstańcze losy ks. Wyszyńskiego i Matki Czackiej

Historia ich znajomości zaczęła się w 1926 r. w podwarszawskich Laskach. W 1942 r. ks. Wyszyński przybył tam na dłużej, aby służyć jako kapelan i duszpasterz siostrom Franciszkankom Służebnic Krzyża i ich podopiecznym – osobom niewidomym. Był też duszpasterzem okolicznych mieszkańców. W czasie Powstania Warszawskiego wraz Matką Czacką, byli duchową podporą dla ludzi tam przebywających. 

„Już pod koniec powstania, idąc przez las, zobaczyłem stertę spopielonych kart przyniesionych przez wiatr. Na jednej z nich został niedopalony środek, a na nim słowa: „Będziesz miłował…”. Nic droższego nie mogła nam przynieść ginąca Stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata. Apel i testament… „Będziesz miłował…”. (Stefan Wyszyński, Droga życia, Warszawa 2001)

 

Powstańcze losy ks. kan. Stefana Wyszyńskiego i niezwykła rola podwarszawskich Lasek oraz Matki Czackiej

„Pierwszego sierpnia wybuchło Powstanie Warszawskie. Ostatniego lipca zebraliśmy się tutaj, w sąsiedniej sali i poświęciliśmy szpital powstańczy” (Stefan Wyszyński, Laski, 3 sierpnia 1960 r.)

Ks. kanonik Stefan Wyszyński (profesor Prawa Kanonicznego), w czasie Powstania Warszawskiego był kapelanem AK, okręgu Żoliborz-Kampinos. Służył pod pseudonimem Radwan III, w stopniu porucznika. [Pseudonim ten przyjął, aby uczcić pamięć pewnego rotmistrza służącego w armii za czasów panowania króla Bolesława Śmiałego, który otrzymał herb o nazwie Radwan, za mężną obronę Kościoła].

Gdy wybuchło Powstanie, Laski były jednym z punktów oporu, z czasem stały się znaczącym miejscem. Od momentu wybuchu Powstania, w Laskach przez pierwsze osiem dni, znajdowały się powstańcze wojska. Tutaj był pas międzyfrontowy. Potem przez kilkanaście dni kwaterowali tu żołnierze z węgierskich oddziałów, którzy żyli w zgodzie z Polakami i sprzyjali żołnierzom AK. To nie podobało się Niemcom i przerzucili Węgrów na wschodni front, natomiast do Warszawy sprowadzili „własowców”, dopuszczających się bez skrupułów okrutnych czynów: gwałtów, rabunków i mordów.

Z Lasek wyruszali do walki młodzi Powstańcy. Tutaj znajdowali również schronienie uciekający Warszawiacy. Przebywały tu też łączniczki, które często czyściły broń oraz przenosiły ją w wyznaczone miejsce. Ich służba polegała także na odbieraniu i dostarczaniu meldunków, prasy, aparatów telefonicznych, patrolowaniu domów. Ksiądz Stefan roztaczał nad nimi duchową opiekę, spowiadał je, zaopatrywał w medaliki z wizerunkiem Matki Bożej. Widział w ich służbie wiele zagrożeń, dlatego też przemawiał do nich, doradzał im, ostrzegał, pouczał i napominał, aby nie strzelały, gdyż zostały przez Boga stworzone po to, aby niosły życie, a nie śmierć.

Z inicjatywy założycielki Zgromadzenia – Matki Elżbiety Róży Czackiej, na terenie Zakładu dla niewidomych dzieci, powstał ośrodek aprowizacyjny, oraz konspiracyjne szpitale powstańcze dla żołnierzy i ludności cywilnej. Za szpitale służyły: budynek Domu Rekolekcyjnego, oraz dawny internat dla dziewcząt. To było bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, z uwagi na to, że po terenie Zakładu kręcili się Niemcy. Jednak Matka Czacka uważała, że trzeba wykazać postawę mężną, bo tego wymaga w tej chwili cały świat. Jeszcze pod koniec lipca, siostry zaopatrzyły szpitale w potrzebne środki opatrunkowe, leki i narzędzia chirurgiczne.

Ksiądz kard. Wyszyński po latach wspominał: „Szpital zapełniał się bardzo szybko. Wkrótce stał się za mały. Musieliśmy rannych żołnierzy kłaść, gdzie tylko się dało. Zajęliśmy cały dom rekolekcyjny i domek obok. Spowiadało się zazwyczaj tych, który czekali na operację tutaj, w tej kaplicy. Przynoszeni byli na noszach albo na jakimś kocu. Tutaj czekali, potem przenosiło się ich na stół operacyjny. Prześcieradła i koce, na których leżeli, były przesiąknięte krwią (…) Pamiętam pewne zdarzenie. Biegałem od jednego szpitala do drugiego. W Laskach pod Izabelinem były szpitale powstańcze; była też izba dla kobiet, które przerażone, uciekając z płonącego Żoliborza, po drodze, w rowach, rodziły przedwcześnie swoje dzieci. Zbieraliśmy je na polach jak gruszki spadające z drzew”. (Stefan Wyszyński, Droga życia)

Do konspiracyjnego szpitala w Laskach, przywożono najciężej rannych żołnierzy z grupy Kampinos, którym nie można było pomóc w obozie partyzanckim, a także osoby cywilne z rejonów Warszawy, które ucierpiały w wyniku bombardowania przez oddziały niemieckie i artylerię radziecką. Do dyspozycji był niestety tylko jeden lekarz, doskonały chirurg Cybertowicz, który biegał od jednego szpitala do drugiego. Siostry zakonne ofiarnie posługiwały jako pielęgniarki. Ciężko rannych dowożono pod sam dom, wozami zaprzężonymi w parę osiołków. Byli oni ukryci pod jarzynami. Często, o zmroku, przywozili ich furmankami do lasu mieszkańcy sąsiednich wiosek. Potem szli po nich z noszami najsilniejsi mężczyźni. Transportem rannych zajmowali się też chłopcy niewidomi, pod kierownictwem osób widzących. Lżej ranni byli przywożeni w ciągu dnia, niemal na oczach Niemców. Wszystko jednak odbywało się tak, aby nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń. Jednym z ciężko rannych pacjentów był dowódca grupy Kampinos. Był on ukrywany w pokoju ks. Korniłowicza, w Domu Rekolekcyjnym. Znajdował się tam również pokój przechodni, w którym położono kilkoro dzieci chorych na dezynterię. Na drzwiach wywieszono kartkę z napisem „choroba zakaźna”, żeby odciągnąć od tego miejsca ciekawskich. W ten sposób dowódca był bezpieczny i mógł spokojnie dochodzić do zdrowia po operacji strzaskanej nogi. Te warunki umożliwiły mu również dowodzenie swoim oddziałem.

Laski były ostoją, miejscem szczególnie chronionym przez Boga. Gdy w czasie dwukrotnej pacyfikacji Kampinosu, na około świstały kule, na terenie ośrodka nikt nie ucierpiał. Ks. kard. Stefan Wyszyński, po latach wspominał: Czasami pociski obcinały gałęzie, a jednak nie tykały ludzi. W czasie tych różnych pacyfikacji nie przestawaliśmy nigdy służyć Bogu w tej kaplicy. I chociaż niekiedy artyleria grała w ciągu dnia, gdy nadchodziła szósta wieczorem, gdy odmawialiśmy tutaj różaniec, wszystko się uspakajało. Taki był jakiś dziwny harmonogram Opatrzności Bożej”.

Tak wspominała Laski i niezwykłą atmosferę, jaka tam panowała, główna komendantka łączniczek Zofia Skonieczna-Kozłowska, o ps. „Sowa”: „Zakład w Laskach miał olbrzymi wpływ na ukształtowanie poczucia obowiązku do ojczyzny. […] Wszystkie dziewczęta wkładały w wykonanie swoich zadań cały młodzieńczy zapał i poświęcenie. Nie było zadań trudnych i niemożliwych. Cała nasza praca na pewno nie szłaby tak sprawnie, gdybyśmy nie znalazły w Zakładzie prawdziwego domu rodzinnego. Pomoc całego Zakładu dla naszej grupy Kampinos była wprost bezcenna. Dzięki temu mogłyśmy spełniać nasze obowiązki w rejonie wroga. A może największe znaczenie miały modlitwy Matki Czackiej i sióstr!”

W Laskach formował się i kształtował patriotyzm oraz miłość do bliźniego. Nikt nie myślał o sobie, o własnych potrzebach. Każdy, kto tam przebywał, pomagał, jak mógł drugiemu człowiekowi. Tego wszystkiego uczono się od ks. Stefana, od Matki Czackiej i sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Matka Elżbieta Róża Czacka wspierała walczących modlitwą i cierpieniem, spowodowanym odniesionymi ranami na początku wojny. Często swą pomoc ofiarowywały niewidome dzieci. Chciały prać rzeczy Powstańców, przynosiły im pledy, czekoladki. Powstańcy byli wzruszeni ich służebną postawą. Siostry pomagały we wszystkim.

Ks. kan. Stefan Wyszyński, był człowiekiem ofiarnym. Oprócz swoich kapłańskich powinności, niósł pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Często na własnych barkach przynosił rannych do szpitala polowego. Pewnego dnia przyniósł na plecach ranną sanitariuszkę, dźwigał ją 4 km. Ks. Wyszyński przenosił też w kuferku, bańki lekarskie, potrzebne pacjentom polowego szpitala w Laskach. Tę prowizoryczną apteczkę, zrobioną z pudełka po butach i z fragmentów pasków skórzanych, wykonały siostry zakonne. Myślał też o przyszłych czasach, o tym, co będzie, gdy wojna się skończy, dlatego poświęcał swój cenny czas młodzieży. Zajmował się ich formacją i kształceniem. Regularnie spotykał się z nimi, z osobami niewidomymi, oraz z siostrami zakonnymi. Niewidomych i niedowidzących pouczał o konieczności tworzenia przez nich spółdzielni, aby mogli godnie egzystować i być aktywnymi społecznie.

Przypominał o potrzebie modlitwy za tych wszystkich, którzy walczą, cierpią i giną. Błogosławił wyruszające do walki powstańcze oddziały i udzielał im absolutorium, czyli rozgrzeszenia z wszystkich grzechów na wypadek śmierci. Każdego dnia sprawował w Laskowskiej kaplicy Eucharystię, spowiadał, rozgrzeszał, udzielał sakramentów, podtrzymywał wiarę wśród rannych polskich żołnierzy, łączniczek, sanitariuszek, harcerzy, oraz żołnierzy niemieckich, węgierskich i ukraińskich, a także jeńców niemieckich. Był pełen spokoju i ten spokój przenosił na innych, zawsze szukał rozwiązania w rozsądku, w miłości bliźniego, a nie w konfrontacji siły. Wykonywał najprostsze posługi, jak pranie i prasowanie bandaży, mundurów żołnierskich. Robił codzienny obchód wśród wszystkich chorych i rannych, rozmawiał z nimi. W późniejszym okresie Powstania było tych osób ponad 100. Pomagał im przygotowywać się do koniecznej operacji, do amputacji kończyn, do śmierci. Był dla nich pielęgniarzem, opatrywał rany, mierzył temperaturę. Dawał nadzieję tym, którzy ją tracili. Poza tym opiekował się nimi jak troskliwy ojciec, trzymał za rękę, pocieszał, dodawał otuchy, darzył wszystkich życzliwym słowem, uśmiechem, gestem, spojrzeniem. Był przy nich, gdy tego najbardziej potrzebowali, bez względu na to, czy to swój, czy wróg. Mimo nawału obowiązków, nie zapominał o nikim.

W jednym z zapisków w książce pt. „Idzie nowych ludzi plemię”, w której zwraca uwagę na konieczność przemiany ludzkich serc i odmiany ludzkich obliczy, aby upodobniały się do oblicza Bożego, zanotował takie wspomnienie: „W okresie powstania byłem kapelanem AK i miałem dużo kontaktu z cierpieniem, niedolą i męką ludzką. Pamiętam operację bardzo dzielnego żołnierza, któremu trzeba było odjąć nogę. Powiedział, że zgodzi się na operację pod tym warunkiem, że przez cały czas będę przy nim stał. Złapał mnie za rękę i trzymał ją, dopóki nie zaczął działać środek usypiający. Byłem wtedy strasznie nieuczciwy, bo gdy poczułem, że jego ręka opadła, pobiegłem do innych, których trzeba było spowiadać lub przygotowywać do następnych operacji. Aby zdążyć na czas, umówiłem się tylko z lekarzem, że mnie natychmiast wezwie, gdy mój żołnierz zacznie się budzić. W tym wypadku nie było innego wyjścia. Przyszedłem w porę, gdy on budził się już po operacji. Było to dla niego wielką pociechą, podtrzymaniem i otuchą. Wystarczyła sama życzliwość, współczująca obecność, jakieś dobre słowo, trzymanie za rękę”.

Takich wspomnień miał wiele. Na początku patrzenie na ogrom cierpienia ludzkiego był dla niego przytłaczający. Wspominał:

„Pamiętam, jak byłem zmęczony, znużony tą ciągłą krwią, amputacjami, koszami wynoszonych rąk i nóg, tą męką żołnierzy, którzy byli bohaterscy na froncie, a jak dzieci na stole operacyjnym. Patrzyłem na to wszystko, przeżywałem strasznie. Wydawało mi się, że nie dla mnie ten obraz, ale dzisiaj rozumiem, jak wiele mi to dało”. (Stefan Wyszyński, Warszawa, 31 stycznia 1965 r.)

”…ten szesnastoletni chłopaczek służył ze swoim starszym bratem w armii powstańczej w formacji kawalerii wileńskiej. Padł zaraz w pierwszych dniach. Przeniesiono go do szpitala, położono na niewielkiej sali w zakładzie franciszkanek w Laskach. Tam się z nimi spotkałem, spowiadałem go i przygotowałem na śmierć. Był bardzo poszarpany od kul, bo gdy został ranny, przez trzy dni leżał na deszczu i chłodzie pod kulami. Nikt nie mógł się do niego dostać, aby go stamtąd zabrać. Więc gdy wreszcie został przeniesiony do szpitala wojennego, był już prawie bez sił i trudno go było uratować. […] Pochowałem go na cmentarzu pod Izabelinem na górce, w piasku, bez trumny, bo już trumien nie było”. (Stefan Wyszyński, Stryszawa, 1 sierpnia 1963 r.)

Niektóre obrazy, jakie widział w zburzonej Warszawie, dawały mu jednak nadzieję i podnosiły na duchu.

„Na warszawskim bruku zburzonego miasta – zamienionego w popioły i zgliszcza – pozostał Chrystus. Obalony wprawdzie, niemocny, leżący na swym krzyżu, ale dłonią pokazujący zburzonej Stolicy niebo, aby nie przestała wierzyć, iż może się odrodzić. Jednego tylko potrzeba – nadziei! Sursum corda – w górę serca!”.  (kard. S. Wyszyński, Droga życia, Warszawa 2001, s. 68, Homilia z okazji rocznicy powstania warszawskiego wygłoszona w Laskach 3.08.1960 r.)

 

źródła: mt514.pl, triuno.pl, polskieradio.pl, blog.dominikanie.pl, niedziela.pl, pysznica.pl

Foto: pl.wikipedia.org