Do naszej redakcji zgłosił się pan Marcin, mieszkaniec Radomia, którego samochód został przygnieciony przez fragment wiaduktu na alei Grzecznarowskiego. Choć cudem uniknął tragedii, do dziś nie otrzymał żadnej pomocy ani zadośćuczynienia. Jego historia to jawny obraz bolesnego świadectwa systemowej bezradności i rozmytej odpowiedzialności za infrastrukturę publiczną.
W ostatnich dniach do naszej redakcji zgłosił się pan Marcin – mieszkaniec Radomia, który 29 marca 2024 roku przeżył dramatyczny wypadek pod wiaduktem na alei Grzecznarowskiego. O tej niebezpiecznej sytuacji informowaliśmy już wcześniej, jednak teraz poznajemy ją z perspektywy poszkodowanego. Mężczyzna chce nagłośnić sprawę, która ujawnia poważne systemowe zaniedbania.
Pan Marcin, ojciec dwójki dzieci, tego feralnego dnia jechał samochodem służbowym, gdy nagle z konstrukcji wiaduktu oderwał się fragment betonowego stropu i spadł bezpośrednio na jego pojazd. Jak zaznacza poszkodowany, beton całkowicie zniszczył auto, a największa część gruzu uderzyła w miejsce pasażera – dokładnie tam, gdzie zazwyczaj siedziało jedno z jego dzieci. Tylko przypadek sprawił, że tego dnia nie było ich w samochodzie.
– Jestem ojcem dwójki dzieci w wieku 2 i 4 lata. Do dziś zastanawiam się, co by się stało, gdyby którekolwiek z nich było ze mną tego dnia
przekazał.
Choć pojazd był wynajmowany przez firmę w ramach długoterminowego leasingu, Pan Marcin poniósł znaczne straty materialne. Zniszczeniu uległy m.in. fotelik dziecięcy, telefon komórkowy, kamera samochodowa, zegarek, okulary korekcyjne i ubrania. Żadna z tych strat nie została mu zrekompensowana.
Po wypadku Miejski Zarząd Dróg i Komunikacji (MZDiK) w Radomiu przeprowadził jedynie doraźne prace – zeskrobano tynk z wiaduktu. Nie usunięto jednak przyczyn strukturalnych zdarzenia. Biegli stwierdzili, że zawinił błąd konstrukcyjny sprzed lat, a nie zaniedbania obecnych zarządców. Mimo to obiekt nadal jest użytkowany i nie został wyłączony z ruchu.
Sprawą zajęła się prokuratura, która po kilku miesiącach umorzyła śledztwo w sprawie sprowadzenia zagrożenia życia. Uznano, że odpowiedzialność za wypadek nie leży po stronie MZDiK ani innych współwłaścicieli obiektu.
– Reprezentowała mnie kancelaria prawna. Ale po decyzji prokuratury, która uznała, że „czyn nie zawiera znamion czynu zabronionego”, prawnicy poinformowali mnie, że na odszkodowanie nie mam szans. Bo teoretycznie nikt nie zawinił
mówił mężczyzna w rozmowie z „Gazetą Wyborczą Radom”.
– Zgłaszam się do Państwa, ponieważ ta sytuacja budzi szereg pytań: Ile jest jeszcze takich miejsc w Polsce, gdzie infrastruktura stanowi realne zagrożenie dla życia, ale odpowiedzialność za nią jest rozmyta? Czy mamy pewność, że inne wiadukty, mosty czy budynki użyteczności publicznej są bezpieczne, skoro ich stan techniczny może być lekceważony?
przekazał poszkodowany.

Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że wiadukt, pod którym doszło do zdarzenia, ma dwóch właścicieli – PKP oraz MZDiK. W praktyce oznacza to, że żadna ze stron nie poczuwa się do odpowiedzialności, co komplikuje nie tylko postępowanie prawne, ale też przyszłe działania zabezpieczające.
Pan Marcin nie zamierza się jednak poddawać. W rozmowie z naszym portalem przekazał, że ma nadzieję, iż jego historia pomoże zapobiec podobnym tragediom w przyszłości, zanim dojdzie do sytuacji, w której ktoś straci życie.